Strony

Plusik8

sobota, 22 grudnia 2012

Świąteczny przedsmak


Moi Kochani,
życzę Wam by nadchodzące święta były radosne ( w końcu udało nam się przeżyć koniec świata:P), rodzinne no i owocne w prezenty. Życzę Wam abyście docenili zimową, świąteczną atmosferę i wszystko co na Waszych wigilijnych stołach. Życzę Wam także udanego Sylwestra i cudownego 2013 roku, by każdy dzień przynosił Wam niezapomniane przygody.
23.12.2012- otwieram oczy, budzi mnie zapach świeżego choć gorącego powietrza. Wyglądam za okno ale śniegu dalej brak:P  Jedynym znakiem przypominającym mi tutaj o zbliżających się Świętach są migoczące gdzieniegdzie, czasem trochę tandetne światełka na ulicznych choinkach. Brak kolęd, brak rozbrzmiewającej wszędzie piosenki"Jingle bells", brak świątecznej reklamy coca-coli, brak "Kevina" w TV, brak kolejek w supermarketach, brak karpia ale przede wszystkim brak zapachu świeżej choinki. Są za to palmy, skwar, a także lodowata, pyszna i niezastąpiona woda kokosowa:)
Strój kąpielowy, ręcznik plażowy, coś na komary, przewodnik. Moją Wigilię spędzę w podróży, a gdy już dotrę do celu może uda mi się zasiąść do do wigilijnego RYŻU i świeżego soku z mango:))))
Wszystkich Was pozdrawiam i całuję z mojej przedziwnej ale jakże cudownej i kochanej Indonezji:********

środa, 5 grudnia 2012

Gili Trawangan, czyli jamajskie klimaty


Nasza podróż na Gili Trawangan rozpoczęła się w Sanurze( Bali) od negocjacji ceny łodzi. Po długiej debacie udało nam się zejść prawie o połowę. W  końcu ruszamy. Nasza łódź czeka w Padangbai. Stamtąd już tylko droga prosto do raju. Półtora godzinna podróż motorówką nie należy do najprzyjemniejszych.  Szalony kierowca mimo sporych fal nie zdejmuje nogi z gazu, a łódka kołysze się coraz bardziej to w lewo to w prawo. Pasażerowie, łącznie ze mną robią się coraz bledsi. W końcu słyszymy: „Gili Trawangan” J))))))))) Ufff..
Na plaży jesteśmy atakowani przez miejscowych Indonezyjczyków, oferujących nam zakwaterowanie. My jednak decydujemy się na spacer by zobaczyć jak kształtują się ceny. Gdy tylko wyłaniamy się na „główną ulicę” Gili oprócz propozycji zakwaterowania dostajemy także propozycje kupna wszystkiego co w Indonezji nielegalne, za co na innych wyspach grożą surowe kary.
My jednak skupiamy się na znalezieniu taniego pokoju. Zaczepia nas Fahim, którego propozycja zakwaterowania jak się później okazuje jest dla nas najkorzystniejsza. Tak więc mamy już swoje cztery ściany. Ruszamy na oględziny wyspy.
Gili Trawangan to wyspa na której jedynymi środkami transportu są konie i rower. Brak samochodów i motocykli  sprawia, że wyspa staje się jeszcze bardziej klimatyczna. Spacerując wzdłuż głównego deptaka dookoła wyspy widoczny jest podział na część muzułmańską- zdecydowanie biedniejszą( co nie znaczy gorszą) i część hindu, gdzie ceny są co najmniej dwa razy wyższe, bary i restauracje wyglądają wręcz pocztówkowo- położone nad samym morzem z  przepięknym widokiem na góry, a co niektóre hotele swoim wyglądem wzbudzają zachwyt u każdego przechodnia.
Jak dla mnie wyspa kojarzy się z małą Jamajką. Wszędzie słychać głośno rozbrzmiewającą muzykę reggae, na głównym deptaku Indonezyjczycy robiący dready czy rzeźbiący figurki z drewna, bary  bezpośrednio i bezpruderyjnie zachęcające wszystkim co nielegalne.   Zza palm wyłaniają się piękne, piaszczyste plaże z czysto błękitną, gorącą ale za to potwornie słoną wodą.  Życie płynie tutaj wręcz sielankowo.
Ale prawdziwe piękno tej wyspy można odkryć dopiero o poranku, bowiem wschód słońca na Gili Trawangan to coś czego się nigdy nie zapomina. Powolnie wschodzące zza gór wyspy Lombok słońce swoimi promieniami nadaje wyspie zupełnie inny wygląd.
Gili Trawangan to wyspa ukierunkowana typowo turystycznie, ale mimo tego każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, bo gdy tylko wybierzemy się na spacer w głąb wyspy możemy zaznać tego „prawdziwego smaku” Indonezji.









wtorek, 4 grudnia 2012

Deszcz


Nadszedł moment, którego wszyscy  mieszkańcy Surabay od dawna oczekiwali. "Wszyscy tylko nie ja"- mówiłam Indonezyjczykom. Z dwumiesięcznym opóźnieniem rozpoczęła się pora deszczowa. Początkowo dostrzegałam tego nieliczne plusy- temperatura minimalnie obniżyła się( z 36 C na 30 C) i w deszczowe dni można zaczerpnąć przyjemnego, świeżego powietrza, którego cholernie mi tu brakuje. Nocą nie trzeba już nawet korzystać z wiatraka... hip hip hurra..!
Myślałam, że plusy na tym się kończą, ale Indonezyjczycy dostrzegają ich dużo więcej. Widok ogromnej ilości wody na ulicach ( czasami ulice w okolicach mojego akademika zamieniają się w mini rzekę) sprawia im ogromną radość, a za krople deszczu spływające po ich twarzach nieustannie dziękują Allahowi. Gdy obserwuję miejscowe dzieciaki zażywające kąpieli w ulicznych kałużach widzę bijącą od nich radość, widzę rozpromienione twarze, a dodatkowa możliwość usłyszenia ich śmiechu jest po prostu bezcenna. To nie III świat, to nie bieda to po prostu umiejętność doceniania małych rzeczy, czego my -Polacy robić nie umiemy.
Idąc za ich przykładem, podczas mojego pobytu na wyspie Gili ( o tym innym razem) zażyłam deszczowej kąpieli i zrozumiałam czemu tak bardzo kochają deszcz. Po tylu miesiącach suszy chłodne krople deszczu spływające po moim ciele sprawiły, że i ja wykrzyczałam " hujan, hujan" ( deszcz, deszcz) , a na mojej twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Dzięki Indonezyjczykom, którzy mają nie tylko otwarte serca ale naprawdę potrafią docenić nawet najdrobniejszy szczegół nauczyłam się dostrzegać wcześniej kompletnie niedoceniane rzeczy. I właśnie tego nam, Polakom życzę.

Indonezyjski ślub


Przed wyjazdem do Indonezji przypadkowo przeczytałam artykuł o indonezyjskich weselach. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko by móc uczestniczyć w jednym z nich. Udało się. Teraz wiem, że artykuł, był przekoloryzowany a imprezę weselną można określić jednym słowem.. nuda!
Cały rytuał związany ze ślubem trwa 3 dni.
Pierwszego dnia przyszły Pan Młody oficjalnie prosi rodziców przyszłej Panny Młodej o zgodę na małżeństwo. Drugiego dnia odbywa się ceremonia ślubna jak i wręczenie prezentów parze młodej.
Trzeci dzień, w którym miałam okazję uczestniczyć Indonezyjczycy określają jako "party day". Szkoda tylko, że nie widzieli polskiego wesela, bo szybko zmienili by nazwę.
Przyjęcie miało rozpocząć się o godzinie 18.30.
My( para młoda, rodzina na i ja) przybywamy na salę już o godzinie 15 aby zdążyć się przygotować.
To co pojawia się przed moimi oczami wprawia mnie w ogromne oszołomienie. Na sali panuje totalny nieład i syf. Pełno krzątających się bezcelowo ludzi. Niektórzy usilnie próbują udawać, że coś robią. Okazuje się, że godzinę wcześniej zakończyła się tutaj inna ceremonia i dopiero zabierają się za sprzątnie. O zgrozo! Totalny rozgardiasz!
Od mojej znajomej Indonezyjki dostaję kebayę- tradycyjny strój indonezyjski.
Teraz czas na makijaż i fryzurę..
Pani od makijażu wskazuje na mnie.Patrząc na wcześniejsze ostre makijaże, które robiła Indonezyjkom jestem przerażona. Po 40 minutach mogę w końcu spojrzeć w lustro... i szybko udać się do łazienki by zmazać piekielnie różową szminkę  i koszmarny biały cień pod moimi brwiami. Tak więc po małym retuszu, zasiadam u pani fryzjerki. Nie wiem czego mam się spodziewać, gdyż jej dotychczasowe fryzury, to ogromne koki ze sztucznych włosów. Na szczęście deficyt sztucznych blond włosów nie pozwala na zrobienie mi koka. Sztuczne rzęsy już mi wystarczą.
Pół godziny przed rozpoczęciem ceremonii jesteśmy gotowe, sala niestety jeszcze nie.
Razem z Pipit i paroma Indonezyjkami czekamy na gości w holu. Nasze zadanie polega na wręczaniu gościom upominków, w postaci pojemników na chusteczki i przypilnowaniu by wpisali się do księgi gości.
Powoli goście zaczynają się schodzić, a na sali widać ostatnie przygotowania. Para młoda rozpoczyna swój spacer po czerwonym dywanie.
Tutaj młodzi oczywiście nie tłuką kieliszków na wejściu ale wedle indonezyjskiej tradycji Pan Młody gołymi stopami depcze jajko znajdujące się na tacy, natomiast Panna Młoda musi obmyć jego stopy.



Po tym rytuale para młoda zasiada na swoich "tronach" (btw... to jedyne krzesła na sali) usytuowanych w centralnej części sali,a ich zadaniem( przez całą imprezę )jest pozowanie do zdjęć z gośćmi, którzy ustawiają się w kolejce na czerwonym dywanie, by w pierwszej kolejności złożyć życzenia. Kolejka jest dosyć spora, bo liczba gości na indonezyjskich weselach oscyluje w granicach 1000-2000osób. Zaprasza się wszystkich.. rodzinę, przyjaciół, sąsiadów, okolicznych sprzedawców, bankierów itd..
Po złożeniu życzeń parze młodej i oczywiście obowiązkowym zdjęciu, chciałabym napisać, że zasiada się do jedzenia... ale że krzeseł brak bierze się talerz w rękę i jedząc na stojąco rozmawia z pozostałymi gośćmi.
W tle słychać cichy głos piosenkarki, tańca oczywiście brak.
Na koniec następuje coś a'la oczepiny. Dookoła pary młodej zbierają się wszystkie panny... panna młoda rzuca kwiatami ale uwaga.... złapany bukiet w Indonezji nie oznacza szybkiego wyjścia za mąż... złapany bukiet to wygrana w postaci jednego z najnowszych modeli telefonu...
Patrzę na zegarek.. dochodzi 21, a impreza dobiega końca. Pół dnia przygotowań dla 3 godzin męczarni w niewygodnym stroju z przedziwną fryzurą na głowie. O nie, to nie dla mnie.
Cieszę się, że wzbogaciłam się w nowe doświadczenie ale tyle mi wystarczy. Nigdy więcej.
 Nie ma to jak nasze, polskie wesela:)



To już miesiąc???


Właśnie mija mój pierwszy miesiąc pobytu w Indonezji. Miesiąc, w którym wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Miesiąc, w którym poznałam mnóstwo przesympatycznych ludzi. Miesiąc, w którym zaznajomiłam się z ich kulturą i zwyczajami. Miesiąc, w którym przyzwyczaiłam się zarówno do szeptów jak i głośnych ulicznych okrzyków "bule" i "miss". Miesiąc, w którym choć trochę nauczyłam się ich przedziwnego języka. 
Totalnie nieświadomie, nie zdając sobie sprawy, że dziś mija mój 30 dzień pobytu tutaj, wypowiedziałam zdanie " Zaczynam się zakochiwać w Indonezji". To prawda.
W pierwszym tygodniu mojego pobytu tutaj nie było dnia bym nie myślała o powrocie. Akademik mnie przerażał, temperatura i komary wykańczały, warunki życia zadziwiały, a jedzenie na okrągło ryżu było wręcz nie wyobrażalne. Teraz... podjęłam decyzję, że nie wyprowadzam się z akademika. Za bardzo przywiązałam się do ludzi i atmosfery tutaj panującej. Komary już mi nie doskwierają, a wysoka temperatura to norma. Co najdziwniejsze... nauczyłam się jeść ryż na śniadanie, obiad i kolacje! Gdy staję przed wyborem.. kupić gąbkowaty chleb czy zjeść na śniadanie ryż.. wybieram drugą opcję. Zaczynam rozumieć funkcjonalność indonezyjskiego zdania:  " dzień bez ryżu jest dniem straconym"...
Rozleniwiłam się, żeby nie powiedzieć stałam się po prostu leniwa jak oni. Gdy mam do przejścia jakieś 10 minut drogi, moją pierwszą myślą jest najsłynniejsza indonezyjska odpowiedź: "Is it really far away"!
Zaczynam żyć ich prawdziwym życiem. Zaczynam myśleć, że będę cholernie tęsknić za tym krajem, a przede wszystkim za wspaniałymi ludźmi.


P.S. Pokochałam henne, która jest tutaj bardzo popularna. Zaczęłam od jednego wzoru\ ale nie wiem na ilu skończę... a po powrocie zamieniam henne na prawdziwy tatuaż:P Decyzja zapadła:)

Szamanka


Indonezja zaskakuje mnie każdego dnia.
Sytuacja , która ostatnio mi się przydarzyła przebiła jednak wszystkie dotychczasowe zdarzenia. Otóż, idąc ulicą miała miejsce przedziwna dla mnie sytuacja. Zaczepiła mnie pewna kobieta.Pytała jak mam na imię, skąd jestem, co tu robię..uważnie mi się przyglądała. Czułam jej przeszywający wzrok na każdej części mojego ciała. Po krótkiej chwili kobieta przyprowadziła swoją ciężarną córkę. Pomyślałam, że chce mi ją przedstawić, więc przyjaźnie wyciągnęłam rękę, chcąc uczynić to jako pierwsza. Dziewczyna owszem, wzięła moją rękę i ........ przystawiła sobie do brzucha, wykonując przy tym kilka okrężnych ruchów...
 
"Co się tutaj dzieje?"- pomyślałam.
 
Moje oczy ze zdziwienia robiły się coraz większe i większe.
Po chwili dziewczyna puściła moją rękę i uśmiechnęła się do mnie w podzięce.
Jak się dowiedziałam, mój dotyk miał sprawić....by dziecko urodziło się z jasną, europejską skórą! Bowiem, jak już wcześniej pisałam, jasna cera tutaj oznacza dla nich "lepszy świat".
Czarować nie umiem. Chociaż kto wie??:):P To się okaże za parę miesięcy.
Póki co, wiedząc, że sprawia im to jakąkolwiek satysfakcję i daję nutkę wiary mogę pobawić się w Indonezyjską Szamankę :D

Wyprawa na Bali


Korzystając z okazji,że moje współlokatorki wybierają się na Bali, postanowiłam się z nimi zabrać. To już moje drugie podejście do wyprawy w tym kierunku. ( pierwsze zakończyło się na lotnisku, gdyż nastąpił problem z moją transakcją, na papierku miejsce zarezerwowane a w samolocie miejsca dla mnie brak.. tak, tak to właśnie Indonezja..)
Tym razem najtańszym środkiem komunikacji, który miał nas dostarczyć z Surabay na Bali okazał się autobus. Wyjazd zaplanowany był na godzinę 20.. gdy nagle około godziny 14 dostajemy telefon od kierowcy, który zakomunikował nam, że wyjeżdżamy 3 godziny wcześniej, nie pytając nas nawet o zdanie ani nie podając przyczyny;/ I co tu robić? Byłyśmy dosyć spory kawałek od domu, ja oczywiście nie spakowana bo przecież "mam jeszcze tyle czasu". Potrzebowałyśmy minimum 40 minut by dotrzeć z campusu na dworzec. Czas gonił nas nieubłaganie.
 
15.45- akademik! Ekspresowe pakowanie i błyskawiczny prysznic. Tylko na tyle starczyło czasu.  Znajomi podrzucili nas na terminal. Autobus i to nie byle jaki, już na nas czekał. Dostajemy od kierowcy poduszki i koce. Ruszamy!!
Po 2,5 godz następuje pierwszy przystanek.... spoglądam w jedną stronę... w drugą i nie mogę uwierzyć! Nie wyjechaliśmy nawet poza obszar Surabay..Jesteśmy jakieś 30 min drogi od naszego campusu!! Sytuacja jest wręcz niemożliwa aczkolwiek prawdziwa. Kolejny raz Indonezja rozbawiła mnie do łez.
 
Jako, że postój się przedłużał zamówiłyśmy w ulicznej budce nasi goreng (smażony ryż). Miły pan przynióśł nam posiłek do autobusu. Sztućców brak. Dostajemy plastikowe woreczki na rękę i ryż zapakowany w papier. Znowu płaczę ze śmiechu...
Po 4 godzinach udaje nam się opuścić Surabayę... Dalsza podróż nadal przebiega w ślimaczym tempie. Po 13 godzinach widzę Bali!!! Ale to nie koniec.. Docieramy do promu, który ma nas przetransportować z Jawy na Bali, stamtąd czeka nas jeszcze 3 godzinna podróż do Denpasar.
Po 16 godzinach docieram do celu. Na dworcu czeka już na mnie Kasia. Mój czas na tej cudnej wyspie jest bardzo ograniczony, więc zaczynamy dość intensywnie.
Najpierw jedziemy do jej przyjaciela i ruszamy na poszukiwania pokoju dla niej. Misja zakończona szybkim sukcesem. Ponoć przyniosłam szczęście:) Ruszamy dalej- nasz pierwszy cel to Kuta.
Kuta to niezliczone ilości turystów ( największą grupę stanowią Australijczycy), markowe sklepy, zdecydowanie zawyżające ceny restauracje, zatłoczone ulice, a także uwaga(!!!) ogromne ilości kantorów próbujących oszukać turystów. I tu muszę wtrącić mój apel- wybierając się do Indonezji naprawdę należy uważać podczas wymiany walut, bowiem ich sztuczki opanowane są do perfekcji! Same padłyśmy ofiarą pewnej sytuacji.. otóż po przeliczeniu zgadzającej się kwoty, pan bierze od nas pieniążki jeszcze raz do ręki, chcąc tym samym być uprzejmym i nam je podać,a w międzyczasie część z nich "przypadkiem" spada za ladę. Miał pecha, gdyż nasze czujne oczy widziały ową sytuację. Liczymy jeszcze raz. Nie zgadza się. Brakuje 400.000 Rp (32 E). Pan z kantoru  nie dowierza. Chce sam przeliczyć jeszcze raz. Zabiera je do siebie, dokonując w tym czasie kolejnego ruchu, błyskawicznie i niby niezauważalnie wyciąga spod lady  brakującą część. Oczywiście teraz się zgadza, ale chcemy przeliczyć jeszcze raz. Oszust nie godzi się na to. Już wie, że na nas nie zarobi, że nie uda mu się nas oszukać. Blondyny okazały się czujne:) Ale jeszcze raz przestrzegam, w oczach dużej części Indonezyjczyków biały oznacza to samo co bogaty, co jest powodem nieustannych oszustów i nieustępujących, natarczywych nękań sprzedawców.
Po niemiłej przygodzie ruszamy dalej. Potrzebuję prysznica. Jedziemy do Kasi. Szykujemy się na wieczorną imprezę. Pod tym względem Bali mnie zawiodło. Ponownie ruszamy do Kuty, główna ulica po brzegi wypełniona klubami, różnorodna i głośna muzyka ochoczo zachęca do wejścia. Dołączamy do grupki znajomych w jednym z klubów. Impreza rozkręcona na maxa, tłumy szalejące na sali, ludzie spragnieni zabawy.. aż tu nagle godzina 2.00 gasną światła.. koniec imprezy.. chcemy się przenieść do innego klubu. Nic z tego...Kuta, główne centrum rozrywki na Bali umiera .. Lądujemy na plaży. Po raz pierwszy odsłania się przede mną ocean indyjski. Rozmowy trwają aż do wschodu słońca...
Następnego dnia ruszamy na podbój najładniejszych plaż wzdłuż wybrzeża w południowej części Bali. Dla naszego skutera droga okazuje się ciężka ale jakoś dajemy radę:) Zatrzymujemy się na dwóch plażach- Ulawesi i Padang-Padang. To co ukazuje się przed moimi oczami zapiera dech w piersiach. Cudo, cudo.. cudeńko...
Wieczorem opadamy z sił.. cały dzień jazdy skuterem w ogromnym upale zrobił swoje.. zostajemy w domu, popijając piwko na ganku w towarzystwie trzech gekonów:D
 
Rano ruszamy do Ubud. Nasz cel to Małpi Las. Jesteśmy przerażone, małpy otaczają nas zewsząd dziwnie przy tym na na nas spoglądając. Mimo wcześniej zasłyszanych opowieści, o kradnących małpach udaje nam się zachować wszystkie swoje rzeczy i dosyć szybko opuścić to miejsce...
Zbliża się godzina mojego wylotu.. Indonezyjski przyjaciel odwozi mnie na lotnisko.. po drodze dowiaduje się paru ciekawostek.. jedna z nich dotyczy ceremonii pogrzebowej obchodzonej na Bali.. otóż Balijczycy podczas pogrzebu nie mogą płakać.. łzy są naprawdę niemile widzianym elementem. Sam pogrzeb polega na podpaleniu ciała nieboszyczka, co często robione jest w miejscach publicznych. Po spłonięciu ciała rozpoczyna się ceremonia świętowania... moje nerwy chyba nie pozwolą mi na zaspokojenie ciekawości zobaczenia tego rytuału.
Docieramy do lotniska. Zapowiadają mój lot. Czas się pożegnać :( Na szczęście na krótko, bowiem w październiku zawitam tam jeszcze raz, by poznać bardziej szczegółowe uroki tej cudnej wyspy.


Malang, jeszcze tam wrócę!


W zeszłym tygodniu wraz z moją akademicką grupą odwiedziliśmy położone jakieś 90 km na południe od Surabay miasteczko Malang. I choć nie do końca wycieczka zaspokoiła moją spragnioną nowych przygód i wyzwań część duszy to i tak było ciekawie. Aczkolwiek, wrócę tam- to pewne! Muszę zdobyć położoną w pobliżu Malang wyspę Sempu Island:)





Jakarta, czyli ceremonia otwarcia



W Jakarcie spędziłam dwa dni. Ulokowali nas jak na Indonezję w luksusowym hotelu.

Dzień po moim przylocie był bardzo intensywny.
 

Z samego rana nastąpiło oficjalne otwarcie programu, na którym dowiedziałam się, że aplikację na Darmasiswe złożyło aż 2500 osób, a bierze w niej udział 750 osób z 77 różnych państw. Także jak się okazuje należę do grona wybrańców:)

Po indonezyjskim pokazie tańca i wysłuchaniu indonezyjskiej muzyki był czas na wypróbowanie tutejszej kuchni. Dla niektórych okazała się zdradziecka. Tutaj należy bardzo uważać na to co się je. Ukraińska koleżanka po nieświadomym zjedzeniu papryczki chilii nie mogła dojść do siebie przez co najmniej godzinę.

Wieczorem nastąpiło spotkanie z koordynatorami. Jak się okazało Fenrdi ( mój nauczyciel) nie mówi za bardzo po angielsku!! Poznałam też swoją grupę i jak się okazało jestem jedyną Europejką. Do mojej grupy, oprócz mnie należą trzy Japonki, dwie Tajlandki i jeden chłopak z Korei.

Fendri poinformował nas, że zajęcia będą codziennie od 7- 14.40. Ku mojemu nieszczęsciu okazało się również, że jestem jedyną osobą w mojej grupie, która nie mówi po indonezyjsku. Z perspektywy czasu uważam, że jest to jakiś plus, ale o tym później.
 

Po spotkaniu postanowiliśmy wyłonić się z hotelu do pobliskiego sklepu. I tu nastąpił pierwszy szok.

Ulice Jakarty przeraziły mnie! Tutaj nie ma chodników, a na ulicy panuje totalny chaos. Wszyscy jeżdżą jak chcą ( myślałam, że to Grecy i Turcy są ulicznymi szaleńcami ale tego nawet nie da sie porównać). Panuje tu zasada - kto ma głośniejszy klakson i większy samochód, ten ma pierwszeństwo, a przejście na drugą stronę ulicy dla turysty graniczy z cudem, przynajmniej na początku ( aczkolwiek nie wydaje mi się, żebym kiedyś to ogarnęła).

Jakarta ( jak się okazuje Surabaya również) to miasto kontrastów. Przemieszczając się po mieście widać ogromne centra handlowe, wokół których panuje totalna bieda. Ludzie dzielą się tutaj na obrzydliwie bogatych i totalnie biednych. Nie ma klasy średniej, a bieda zdecydowanie przebija widok " Indonezyjskiej zamożności".

" Bule"



Strasznie krętą i zawiłą drogą ( przez kompletną dezorganizację koordynatorów) udało mi się dotrzeć do celu. 
Surabaya przywitała mnie nocnym skwarem, a także niezliczoną ilością atakujących moją świeżą krew komarów.
Na lotnisku czekał na nas koordynator, z którym ruszyliśmy dalej do akademika, w którym obecnie mieszkam. Zostałam tutaj bardzo serdecznie przyjęta. Każdy oferuje pomoc w nauce indonezyjskiego, a moje sąsiadki skrupulatnie sprawdzają moje dotychczasowe osiągnięcia i starają się pomagać, gdy tylko czegoś potrzebuje. Czasami do tego stopnia, że bywa to dla mnie krępujące.
 
Akademik, w którym mieszkam nie należy do najczystszych.. aczkolwiek, w porównaniu z pokojami do wynajęcia, które widziałam jest zdecydowanie numerem 1.
Mój pokój dzielę z trzema Japonkami. Jak na Indonezyjskie warunki wydaje mi się naprawdę ok.
Zamiast toalety mam dosyć ekskluzywną dziurę z miską do spłukiwania :D Brzmi może strasznie ale po 1-szym dniu przyzwyczaiłam się do tego. Brak tutaj ciepłej wody, a ja nie mogę pozbyć się  nawyku czekania na nią po odkręceniu prysznica.
Brak kuchni doskwiera najbardziej. Nie mam nawet lodówki;/
Pralka to w akademiku coś o czym mogę tylko pomarzyć, ale zawsze mogę zanieść swoje rzeczy do oddalonej o 2 km pralni. Przyjmują je na kilogramy- minimalna ilość to 5 kg :)
Jeśli chodzi o jedzenie.. próbuje po kolei wszystkiego, ich kuchnia jak dla mnie jest fantastyczna. Jedyną rzeczą, która 100% odpada z mojego jadłospisu jest "durian"- dziwnie zarówno pachnący, jak i smakujący owoc. Mimo, nie przestrzegania kilku zasłyszanych wcześniej zasad typu: " nie pij niczego z lodem:, nie pij ze słomki, którą Ci podają:, uważaj co jesz.." na całe szczęście nie dopadły mnie żadne rewolucje żołądkowe.

Campus.
Nie da się ukryć, że troszkę wyróżniam się tutaj z tłumu. Bycie jedyną "bule"- białaską na Campusie nie jest wcale takie proste, choć ma to też swoje plusy. Każdy, ale to naprawdę każdy napotkany przeze mnie człowiek wita mnie przyjacielskim uśmiechem, który ja oczywiście muszę odwzajemnić. Czasami bywa to troszkę męczące. Ogromnym problem jest dla mnie zapamiętanie, jak również wymówienie wszystkich imion. Wiem, że oczekują ode mnie, żebym je pamiętała, ponieważ oni od razu zapamiętują moje ale na tą chwilę jest to nierealne.
Pisząc to siedzę w akademikowej kantynie,co chwilę ktoś do mnie podchodzi, co chwilę słyszę: " What are u writing miss?" To miłe. Co chwile próbują mnie zagadywać i wydusić coś z siebie nawet swoim łamanym angielskim. Chcą wiedzieć jak mam na imię i co tutaj robię. Pytają o "Polandie", o to jak jest w Europie. A ja staram się im udzielać wyczerpujących odpowiedzi.

Fly..fly away


O dziwo dzień wylotu okazał się kompletnie bez stresowy. Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła okazało się nasze piękne wrocławskie lotnisko:) Oczywiście tak jak przypuszczałam mój bagaż okazał się za ciężki. Chyba nigdy nie nauczę się pakować... 
Niestety mój pierwszy samolot do Frankfurtu był lekko opóźniony,a ja miałam niecałą godzinę na przesiadkę. Mimo, że udało mi się szybko ogarnąć lotnisko w Frankfurcie ledwo zdążyłam na samolot do Dubaju. Na szczęście poczekali na mnie:) Arabskie linie lotnicze, którymi leciałam dalej przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Jako, że preferuje najtańszy sposób podróżowania czyli tzw. "tanie latanie" poziom i technologia tych linii lotniczych zaskoczyły mnie do tego stopnia, że musiałam poprosić o pomoc mojego( bardzo uprzejmego) arabskiego sąsiada. Ku mojemu zdziwieniu on też poległ na tym zadaniu, a ja podjęłam następną próbę po jakiejś godzinie. Tym razem udało się. Mini ekranik okazał się genialnym urządzeniem. Oprócz TV, gier (których nie umiałam obsłużyć) odkryłam coś dla siebie. Dziesiątki stacji radiowych od African Mix, Chinesee Playlist przez Best of Sinhala aż do czegoś dla mnie cudownego- Indi canal. Muzyka, którą usłyszałam wywołała u mnie uśmiech na twarzy i wprowadziła w zbliżający się klimat.
Dubaj!
Niestety nie udało mi się pokonać lotniskowych ochroniarzy i wyłonić chociaż minimalnie poza obszar lotniska:( Nie miałam odpowiedniej wizy. Nie udało mi się też zrobić zdjęcia słynnego dubajskiego hotelu, nad czym bardzo ubolewam.
Lotnisko w Dubaju można określić jako czarno- białe, wśród minimalnej ilości białych ludzi pełno tutaj kobiet w przepięknych czarnych burkach i mężczyzn w białych szatach. W powietrzu czuć specyficzny arabski zapach.
Po wielogodzinnej podróży w końcu dotarłam do Jakarty! Widok z okien lotniska na piękne tropikalne palmy okazał się wielką zmyłką, bowiem jak się okazało później Jakarta to paskudne miasto.. ale o tym w następnym wpisie..

"W różnorodności siła"


BHINNEKA TUNGGAL IKA w języku indonezyjskim oznacza "w różnorodności siła". Jest to dewiza Indonezji umieszczona na państwowym godle. Ponoć to także główne motto każdego Indonezyjczyka. Na razie tylko na podstawie przeczytanych artykułów mogę stwierdzić, że jest to wyjątkowo dopasowane do tego kraju hasło ale myślę, że już po kilku dniach pobytu tam przekonam się, że nie są to tylko suche słowa.
Z każdym dniem jestem coraz bardziej nakręcona i podekscytowana. Dzięki spotkaniu u Ambasadora Indonezji z byłymi i tegorocznymi uczestnikami programu uspokoiłam się, a stres całkowicie zniknął.
Teraz pozostało mi tylko niecierpliwe odliczanie godzin do wylotu:)

Na wariackich papierach


Ciężko jest mi opisać to co dzieje się teraz w mojej głowie. Zawładnął mną stres, z którym przestałam już walczyć. Jego siła wzrasta na samą myśl o nadchodzącym wylocie.
Wrocław- Frankfurt- Dubaj- Jakarta! 
34 godziny podróży i będę u celu:) Już niedługo!!
Na szczęście ogromna dawka pozytywnej adrenaliny pozwala mi chociaż trochę załagodzić mój strach i obawę.
W mojej głowie kłębią się totalnie niepoukładane myśli ... zabrać coś na komary, kupić latarkę, zabrać kapelusz, załatwić ubezpieczenie, a i jeszcze kupić "to i to", załatwić " to i tamto". I tak w kółko. Nie nadążam za nimi. Moim nieodzownym elementem stał się teraz notatnik i długopis. To pomaga.
I jeszcze do tego wszystkiego dochodzą te nieszczęsne zakonnice!  Generalnie nie wierze w te dziwne zabobony ale widząc je każdego dnia w każdym zakątku Wrocławia postanowiłam zapytać wujka Google cóż to oznacza. I otóż dowiedziałam się, że jedna zakonnica jest oznaką nieszczęścia ale już trzy zakonnice oznaczają coś dobrego. A co w przypadku dwóch?!
Nie dostałam odpowiedzi. Może to i lepiej.
Chyba naprawdę zaczynam panikować

Troszkę o Darmasiswie..


Darmasiswa to program stypendialny dla studentów ( i nie tylko) z krajów, z którymi Indonezja utrzymuje bliskie stosunki. Do wyboru są trzy programy: 3, 6- miesięczny i roczny. Uczelnie oferują głównie kierunki artystyczne, na które ja niestety się nie nadaję ale jest też możliwość nauki indonezyjskiego, także przede mną pół roku nauki BAHASA INDONESIA:) Tutaj pojawia się pytanie, które słyszałam już kilkanaście razy.. po co Ci to???
Otóż program Darmasiswa umożliwia mi przede wszystkim coś co kocham... niezliczone możliwości podróży, możliwości poznania nowej kultury i jeszcze raz możliwości podróży:)
Decyzję o aplikacji na program Darmasiswa podjęłam w ciągu kilku sekund, totalnie spontanicznie, znając tylko nazwę programu i kraj pobytu. Pierwszym zdaniem jakie przeczytałam, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o uczestnictwie w programie był urywek wywiadu z byłym uczestnikiem, w którym padło zdanie: " Aby zostać uczestnikiem programu po pierwsze trzeba być trochę stukniętym. Jeżeli ten warunek jest spełniony można przejść do wypełniania aplikacji." I tak o to zgłosiłam swoją kandydaturę.
Po kilku tygodniach dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, która miała być prowadzona przez Indonezyjczyków w warszawskiej Ambasadzie. Rozmowa ( i tutaj mogę powiedzieć z czystym sumieniem) poszła mi tragicznie. Tłukłam się 7 godzin pociągiem tylko po to, żeby dosłownie 3 minuty posiedzieć przed komisją i odpowiedzieć im na 3 pytania?! A potem jeszcze 7-godzinny powrót! Ale na szczęście nasze cudowne PKP( tutaj naprawdę nie ma ironii!!!)  ukołysało mnie do snu:)
 
Na wyniki trzeba było czekać 3 miesiące podczas których zdążyłam zapomnieć o mojej aplikacji,a moje plany wyglądały już zupełnie inaczej.
Aż tu nagle okazuje się, że jestem na liście uczestników programu! I tak o to moje plany musiały ulec zmianie, choć może nie do końca, bo uległy tylko lekkiemu przesunięciu:)
Tak więc niebawem będę jakieś 13 000 km stąd, a Surabaya stanie się moim nowym azylem.